Kierunek Lombok.

Lovinę opuściliśmy 23 kwietnia, do Kuty dotarliśmy autobusem Peramy i autobusem tej samej firmy opuściliśmy kolejnego dnia wyspę z przedłużonymi wizami w kieszeniach. Bilety kupiliśmy do miejscowości Senggigi, miały nas kosztować po 150 tys rupii, ale po okazaniu poprzednich biletów firmy, dostaliśmy po 20 tys. zniżki. Tym razem mieliśmy już prawidłową godzinę na komórkach, więc obeszło się bez niespodzianek. O 6-tej rano załadowaliśmy się do busa, a około 8-mej byliśmy już w porcie. Razem z pozostałymi pasażerami zostaliśmy poprowadzeni na pokład promu do portu Lembar (rejs w cenie biletu) i spędziliśmy tam kolejne 3 dość nudne godziny. (Chociaż ja podczas smażenia się na górnym pokładzie promu z daszkiem dającym wątpliwy cień, wyobrażałam sobie, że oto przekraczamy magiczną granicę pomiędzy krainami i na drugim lądzie wydarzy się coś niesamowitego - przekraczaliśmy granicę Wallace'a, oddzielającą zoogeograficzną krainę orientalną od australijskiej. - Żywia)

Z promu przeszliśmy do czekającego już na nas kolejnego, tym razem nowego i wygodnego busa, nim dostaliśmy się do Senggigi. Po drodze do pojazdu zaczepił nas jeden z miejscowych oferując wycieczkę na wulkan Rinjani, który był naszym celem na Lombok, wyjaśniliśmy, że chcemy wchodzić sami. Upierał się, że nie ma takiej możliwości. Nie uwierzyliśmy... Jeszcze przed dotarciem do miasteczka kierowca busa powiedział nam, że będzie spory kłopot ze znalezieniem transportu do miejscowości Senaru, w której zaczyna się szlak na szczyt. Nie byliśmy do tego tak bardzo przekonani. Podejrzewaliśmy, że następnego dnia moglibyśmy coś złapać, nie chcieliśmy jednak nocować tutaj i marnować czasu. Po dotarciu na miejsce zaprowadził nas do jakiegoś biura, w którym można było wynająć taksówkę, drogą taksówkę. Usłyszeliśmy kwotę 700 tys. rupii. Za tyle to bym wolał pójść piechotą, po dłuższych negocjacjach stanęło na 320 tys. Nadal drogo, ale do przełknięcia poza tym wynajmując transport uniknęliśmy niepotrzebnego noclegu tutaj. W ogólnym rozrachunku nie wyszło tak tragicznie. Wynajęty samochód okazał się nowy i wygodny, a jego kierowca rozmowny. Starał się opowiadać nam o wyspie i tym co widzimy za oknami. Wyspa Lombok okazała się być miejscem dużo mniej skrzywdzonym przez nowoczesną cywilizację niż Jawa czy Bali. Mijaliśmy sporo tradycyjnych domów ze ścianami uplecionymi z bambusa i dachami pokrytymi strzechą, W ogóle wyspa sprawiała wrażenie spokojnej i bardzo słabo zindustrializowanej. Nawet śmieci przy drogach było mało. Były za to drobne koniki używane do zaprzęgów, większość ludzi których widzieliśmy przez okno miało na sobie sarongi, kobiety oczywiście jak na dobre muzułmanki przystało chodziły w hidżabach zasłaniających im włosy i szyje. Jeśli coś niosły to najchętniej na głowach, była to praktyka co najmniej powszechna.


Trasa jaką mieliśmy do przejechania okazała się całkiem długa, więc było kiedy się poprzyglądać. Po drodze kierowca pokazał nam czarne boje na morzu tłumacząc, że patrzymy na hodowlę perłopławów i trzy małe wysepki będące tutaj atrakcją turystyczną Gili Trawangan, Gili Meno i Gili Air, mijaliśmy też orszak weselny. Znaczy najpierw utknęliśmy w korku, co przy niewielkim natężeniu ruchu na drodze było wprost zdumiewające. Potem usłyszeliśmy odgłosy bębnów i metalowych talerzy, w końcu ukazał się barwny korowód. Wyglądał bardzo malowniczo. Mężczyźni mieli na sobie batikowe sarongi, luźne koszule i na głowach charakterystycznie zawiązane chustki nazywane w Indonezji udang, co w bahasa znaczy krewetka. Szczególnie pociesznie w takich strojach wyglądali młodzi ledwo kilkuletni chłopcy. Kobiety również ubrały się odświętnie, ale ich stroje niczym szczególnym się nie wyróżniały. Trochę mnie zdziwiło, że sporo nastoletnich i nieco starszych dziewczyn szło z odsłoniętymi głowami. Na Jawie czasem już kilkuletnie dziewczynki były zawinięte w chusty. Podobno wielu Sasaków (lud zamieszkujący Lombok) wyznają dość specyficzną wersję islamu zwaną wektu telu, może to jej wyznawców oglądaliśmy?
Późnym popołudniem dotarliśmy w końcu do Senaru, miejscowość okazała się skromną wioską na zboczu wulkanu zewsząd otoczona polami ryżowymi. Domów było niewiele, w większości stały przy jezdni otoczone płotkami z bambusa. Zazwyczaj były kryte blachą, rzadziej strzechą i raczej nie sprawiały wrażenia nazbyt solidnych. Hotel znaleźliśmy dość szybko i w dobrej cenie, bo za 100 tys na noc za pokój. W dodatku można w nim było wypożyczyć wszystko czego nam potrzeba do wyprawy na wulkan i zostawić w bezpiecznym miejscu rzeczy zbędne.
Dzień zakończyliśmy pyszną kolacją w restauracji przy hotelu, ja napchałem wnętrzności curry z kurczaka i ryżem, a Żywia ryżem z jajkiem sadzonym. Powtarzalność ryżu w naszych daniach nie była przypadkowa...























Komentarze