U stóp Rinjani.

25 kwietnia, dzień jak to zazwyczaj na tych szerokościach geograficznych, był ładny i pogodny. Byliśmy już kawałek nad poziomem morza, więc nie był też nazbyt upalny. Taki w sam raz, żeby coś ciekawego zobaczyć, a tak się sympatycznie złożyło, że w okolicach Senaru było co oglądać. Przede wszystkim wodospady. Wyczytaliśmy gdzieś w necie, że są tu takie i warto je zobaczyć. Koniecznie trzeba było zweryfikować tą informację i sprawdzić samemu. Niestety nie posiadaliśmy mapy i tylko blade pojęcie o lokalizacji. No ale nic, jakoś sobie przecież damy radę!(?)

Przeszliśmy się kawałek w górę wioski do punktu, w którym jakaś wyraźna droga odbijała w lewo. To był mniej więcej nasz kierunek, ledwo obróciliśmy się w tamtym kierunku, a już stał przy nas jakiś facet z dzieckiem na ręku i bloczkiem świstków w kieszeni twierdząc, że musimy kupić bilety. Nie wiem skąd on się wziął, z krzaków wyskoczył? Czy z jakiejś chatki wybiegł? tak czy inaczej był i żądał opłaty. Wcale nie byłem pewien czy to pracownik rządowy czy raczej prywatny przedsiębiorca z prostym biznesplanem. Jeśli to drugie to przynajmniej się przygotował i nie wymagał wygórowanej kwoty bo jedynie 10 tys rupii za bilet. Nie było co się szarpać za takie grosze więc dostał swój haracz, przy okazji potwierdził, że droga na którą się kierujemy biegnie w kierunku wodospadu, właściwie sama jego obecność była dostatecznym dowodem. Według niego musieliśmy przejść tylko pół kilometra i już będziemy na miejscu. Gdzieś po dwóch kilometrach marszu zaczęliśmy się niepokoić. W końcu udało nam się spotkać na szlaku parę Europejczyków, którzy potwierdzili nam, że idziemy dobrze i jesteśmy już blisko. Ufff... Znaczy trasa była fajna, biegła wzdłuż kanału nawadniającego, pewnie idącego do pól ryżowych, po drodze widzieliśmy sporo tropikalnych motyli i innych takich, ale jakoś liczyliśmy dzisiaj na wodospad, a nie jedynie wodociąg. Rzeczywiście po kilkuset metrach droga nam skręciła w lewo i poprowadziła nas po betonowych schodach na dno doliny. Tam było już łatwo trafić, wystarczyło iść w kierunku szumu spadającej wody.


Wodospad okazał się być zjawiskiem dość imponującym i dwustopniowym. Dwa strumienie wody nie były nazbyt szerokie, ale spadały ze sporej wysokości uderzając z dużą siłą w kilku miejscowych, którzy postanowili zażyć tam sobie biczów wodnych. Zrobiliśmy zdjęcia, pozachwycaliśmy się i stanęliśmy bezradnie. Zobaczyliśmy już wodospad Sendang Gile, teraz by trzeba było iść do drugiego wodospadu nazywanego tutaj Tiu Kelep, Tylko gdzie to kurde jest? Oczywiście strzałki, tabliczki, ani jakiegokolwiek innego oznaczenia nie było w zasięgu wzroku. Po co je umieszczać? Jeszcze turyści by sami trafili, a tak będą musieli wziąć przewodnika. No i faktycznie na przewodniku się skończyło, na szczęście nie na naszym. W zasięgu wzroku pojawiła się nam grupka turystów w towarzystwie lokalnego pilota, uznaliśmy, że wiedzą gdzie idą i podążyliśmy za nimi, choć w stosownej odległości, żeby zachować pozory samodzielności. Nasza grupa przewodnia znikła na ścieżce biegnącej w dżunglę, po kilku minutach my znikliśmy za nią. Trasa okazała się łatwa i wyraźna, a jej największym urozmaiceniem było dwukrotne przeprawianie się boso przez kamienisty strumień. Po około dwóch i pół kilometra byliśmy już pod wodospadem. Warto było się tu dostać. Staliśmy przed krańcem (a może raczej początkiem?) doliny, z którego lał się szeroki, również dwustopniowy wodospad. Miejsce miało kształt półkola z trzech stron otoczonego pionową skałą, z której zwisały girlandy bluszczu lub czegoś bardzo do niego podobnego. Ze względu na ciasnotę i spore ilości wody był tam specyficzny i bardzo wilgotny mikroklimat. Wody można się było napić po prostu oddychając. Turyści których śledziliśmy już pływali w niecce tworzonej przez wodę spływającą z wodospadu. Postanowiłem do nich dołączyć, Żywia wolała posiedzieć na brzegu. kąpiel tam była dość bolesnym przeżyciem, siła spadającej wody uniemożliwiała wręcz podpłynięcie pod nią. Każda próba kończyła się zabawnymi  i dość przypadkowymi fikołkami ciała. Wyglądałem wtedy mniej więcej jak liść pod wodą z kranu. Woda nie była za głęboka więc zamiast podpływać, podjąłem heroiczną próbę podejścia pod wodospad. Przodem się nie dało. Miałem wrażenie jakbym dostawał po gębie drobnym żwirem i nie było to wcale przyjemne. Próba dotarcia tyłem już się powiodła, po jakichś 20 sekundach miałem dość biczy wodnych na następny miesiąc...


Wracaliśmy tą samą trasą aż do pierwszego wodospadu, tam poszliśmy schodami do góry i po piętnastu minutach byliśmy już przy jezdni. Minęliśmy po drodze budkę ze śpiącym strażnikiem, widocznie bilety, które kupiliśmy wcześniej były jednak prawdziwe. Usiłowaliśmy zdobyć tam jakąś mapkę na jutro, ale nikt nic takiego nie posiadał. Podobno w centrum turystycznym mogą być, ale centrum o tej porze było już zamknięte. Nie było co dalej kombinować.
Wracając do hotelu zahaczyliśmy o zbudowaną z liści i bambusa jadłodajnię serwująca pyszną zupkę po 10 tys za porcję. Cena co najmniej dobra, w Polsce też bym chciał się móc najeść za mniej niż 3 zł. W hotelu zajęliśmy się przygotowaniami do wyprawy, wypożyczyliśmy sobie śpiwory, kuchenkę gazową i kupiliśmy nowe płaszcze przeciwdeszczowe. Do Azji wzięliśmy lekkie płaszcze zakupione w "Karaluchu" porozdzierały się przy pierwszym wietrze. Trochę nas to wszystko kosztowało i musieliśmy zostawić jeszcze 300 tys zastawu. Po podliczeniu pozostałej gotówki okazało się, że może nam nie wystarczyć nawet na wejściówki do parku narodowego. Żeby jakoś z tego wybrnąć zamiast rupii, daliśmy ich równowartość w żelaznej rezerwie dolarów, którą mieliśmy przy sobie. Już spokojniejsi przepakowaliśmy plecaki i czekaliśmy na jutro. Pora była wczesno-popołudniowa więc postanowiłem poczekać aktywnie, znaczy wziąłem aparat i poszedłem pospacerować po polach ryżowych. Znalazłem sobie wygodną ścieżkę biegnącą wzdłuż kanału nawadniającego i podążyłem przed siebie podziwiając krajobrazy. Tarasowo ułożone pola na stokach wulkanu to widok, który ryje się w pamięci. Zszedłem z trasy, żeby trochę się im poprzyglądać z bliska, przy okazji dokładnie obejrzałem sobie kryty strzechą szałas rolniczy. nawet wlazłem do środka żeby sobie odpocząć na platformie z bambusa. Nikogo na polach nie było, więc nikt mi tego nie miał za złe. Wzdłuż kanału wędrowałem sobie przynajmniej trzy godziny spotykając po drodze mieszkańców okolicy, zazwyczaj bardzo zdziwionych moją obecnością. Niektórzy z nich chętnie mi pozowali do zdjęć, inni mniej chętnie lub wcale, ale spotkania ze wszystkimi były co najmniej interesujące.



Pierwsze co mi się rzuciło w oczy to dziwne coś w ustach kobiet, niemalże wszystkie które spotkałem żuły wystające im z ust i niezbyt uroczo wyglądające zwitki liści. Samo żucie byłoby jeszcze do przejścia, natomiast to co działo się z jamami ustnymi tych kobiet po dłuższym używaniu było już szokujące. Pokryte czarno-bordową skorupą zęby, czerwona ślina, dziąsła przeżarte i cofnięte... Nie życzę takiego pacjenta nawet najbardziej znienawidzonemu dentyście. Panie żuły betel, używkę bardzo popularną w tych kręgach kulturowych składających się głównie z liści pieprzu żuwnego, nazywanego też betelowym z dodatkami. Dodatki bywają bardzo różne, może to być gałka muszkatołowa, cukier lub goździki, mogą też być nasiona palmy areki z mleczkiem wapiennym znaczy rozwodnionym wapnem palonym. Gdyby ktoś sobie chciał poparzyć gębę to spróbowanie betelu z takim specyfiku jest podobno świetnym sposobem. Betel działa orzeźwiająco i nawet lekko podniecająco, czyli jego działanie na umysł nieco koliduje z działaniem ciała użytkowniczki, które nawet u młodych kobiet traci wszelkie ślady ponętności po pierwszym uśmiechu. Ma również działanie zdrowotne, pozytywnie wpływa na przewód pokarmowy odkażając go i mordując pasożyty.
Kobiety poza żuciem tego paskudztwa zajmowały się głównie pracą, gdzieś szły, coś niosły, oczywiście na głowach, na przykład ciężkie kamienie z pola ryżowego na stertę głazów pod domem. Szczególnie dobrze w tej pracy wyglądała pani z napisem "hardcore" na koszulce. Inne panie cięły ryż sierpami lub zajmowały się setką innych zajęć. Mężczyzn po drodze widziałem dużo mniej. Sporo było natomiast krów, wszystkie były niezbyt imponujących rozmiarów płowo-rude z ciemną pręgą na grzbiecie, łapami białymi do kolan i rogami skierowanymi gdzieś do tyłu. Szybciej bym je posądził o pokrewieństwo z przeciętną antylopą niż naszym turem. Krówki pasły się luzem, najwyżej pilnowane przez półnagie dzieci, ale niekoniecznie. Niektóre zamiast kilkuletniego opiekuna miały po prostu dzwonek na szyi. Nad dzwonkami bym się nie rozpisywał, gdyby nie prosty fakt, były wykonane z drewna zapewne własnym sumptem. Taką pamiątkę bym sobie chętnie z Indonezji przywiózł, ale nie chciałem zostać przyłapany na rabowaniu trzody rogatej więc zadowoliłem się samym zdjęciem. Do hotelu wróciłem zachwycony prawdziwością i naturalnością tego co widziałem, tam na ścieżce nie było nic dla turystów, nic na pokaz. Tylko prawdziwi ludzie, ich zwyczajne stroje i ich zwyczajne zajęcia. Niby nic niezwykłego, a jednak wszytko tak bardzo inne.
































































































Komentarze