Wielka wtopa - czyli jak nie zobaczyliśmy Rinjani.

26 kwietnia 2014, dzień naszej wtopy i największej klęski podczas całego wyjazdu. Mieliśmy zamiar wyjść dzisiaj na wulkan Rinjani, potężny krater, którego najwyższy punkt wznosi się na wysokość 3726 metrów, no bo chyba określenie "potężny" pasuje do krateru, który ma 8,5 km długości i 6 km szerokości? Wewnątrz wulkanu znajduje się spore jezioro z kolejnym mini wulkanem pośrodku. Niesamowite krajobrazy, widok ze szczytu na niemalże całą wyspę i jeszcze do tego geotermalne źródła do kąpieli. Jak można nie chcieć zaliczyć takiego miejsca?

My bardzo chcieliśmy. O Rinjani słyszeliśmy już w Tajlandii, opowiadał nam o nim Polak spotkany na wyspie Surin. Opowiadał barwnie i ciekawie o tym jak własnymi siłami wraz z dwoma innymi wędrowcami zdobyli ten szczyt, jak się męczyli bez odpowiednich zapasów wody i jak schodzili z drugiej strony. Opowiadał też, że wchodzili bez żadnego przewodnika, że drogi na szczyt nie sposób zgubić i samodzielna wyprawa jest bardzo interesującym przeżyciem. O tym ostatnim absolutnie nie trzeba nas było przekonywać. Pełni dobrych chęci i nadziei wyszliśmy rano z hotelu zostawiając niepotrzebne rzeczy i skierowaliśmy się raźno w stronę centrum turystycznego, od którego zaczynał się szlak. Fakt, że trzeba było kupić wcale nie tanie bilety wejściowe jakoś nas nie zdziwił. Zresztą, za wejście na taki teren bym zapłacił bez większych oporów te 150 tys rupii, poza tym nasz nadszarpnięty wynajmem sprzętu noclegowego budżet przewidywał ten wydatek. Nie przewidywał natomiast przewodnika!!! Obowiązkowego, beż żadnej możliwości wykręcenia się od jego absolutnie zbędnej osoby i to droższej od biletu wejściowego. W dodatku trzeba takiemu zapłacić za każdy dzień z osobna.... No dobra, przesadzam, wcale nie ma konieczności zabierania ze sobą przewodnika, jeśli ktoś naprawdę nie chce to władze parku pójdą mu na rękę i pozwolą wynająć tragarza, jednostkę tańszą, bo dniówka dla takiego to tylko równowartość biletu i przydatną jeszcze mniej niż przewodnik.  Wejścia bez któregoś z wyżej wymienionych balastów jest niemożliwe. Dawniej można było wejść na Rinjani samodzielnie, ale od początku 2014 roku zlikwidowano tą łaskę. Pretekstem była podobno śmierć jakiegoś turysty na wulkanie. Każda okazja jest dobra, żeby wyciągnąć z wędrowca jeszcze jakąś kasę, więc czemu nie przypadkowy trup?
No i co teraz? Próbowaliśmy jakoś dogadać się ze strażnikami, ale ci byli nieugięci, po przeliczeniu funduszy okazało się. że stać nas na wynajęcie tragarza najwyżej na jedną noc. Mocno już podminowani całą sytuacją uznaliśmy, że lepiej wejść tam i szybko zejść niż nie zobaczyć wulkanu wcale, tylko skąd wziąć tego tragarza? Pracownicy parku powiedzieli nam, że zadzwonią po jakiegoś, pojawi się niedługo i będziemy mogli iść. Musimy tylko zabrać jedzenie dla tego tragarza, najlepiej ryż, bo oni tutaj jedzą ryż i koniecznie kuchenkę gazową, bo przecież tak niezbędna na wyprawie persona nie będzie jadła zimnej karmy. Nadal w podłych humorach i dodatkowo jeszcze poirytowani wymogami, ale trochę uspokojeni ulokowaliśmy się w korytarzu.


Mieliśmy wtedy okazję przyjrzeć się zorganizowanym wycieczkom czyli dokładnie temu czego chcieliśmy uniknąć. Turyści to była głównie biała młodzież w ciemnych okularkach, lekkich butach i koszulkach bez najmniejszego bagażu na grzbietach idąca sobie wesoło przed siebie. Bo i po co mieli coś nieść? Wszystkie ich graty wędrowały w koszach zawieszonych na bambusowych koromysłach dźwiganych przez smagłą młodzież w japonkach. Poza bagażami typu namioty, śpiwory czy karimaty wędrowały też zapasy wody i prowiant niezbędny do przetrwania w górach, na przykład ananasy. Muszę przyznać, że aż mnie odrzuciło na te widoki. Mam zdecydowanie inną wizję zdobywania szczytów. Możliwe, że wypaczyłem sobie postrzeganie tego typu imprez samotnymi wędrówkami po naszych Tatrach czy szwajcarskich Alpach, ale jakoś zawsze wszystko co potrzebne miałem przy sobie i na sobie, a do jedzenia zabierałem to co będzie lekkie i pożywne. Albo w góry, albo na piknik, tak w skrócie rzecz ujmując. Tutaj zdecydowanie szło się na piknik.
Po godzinie oczekiwań zrobiliśmy się niespokojni. Po drugiej już bardzo niespokojni. Usiłowaliśmy dopytać co z tym naszym tragarzem, ale ciągle byliśmy zbywani. W końcu po uporczywych naciskach z naszej strony strażnicy pokazali nam jakiegoś, nieszczególnie świadomego swojej roli chłopaka twierdząc, że on będzie naszym tragarzem, pod warunkiem, że mamy dla niego jeszcze papierosy. To ostatnie dodali już ze złośliwymi uśmieszkami. Wyraźnie było widać, że mają nas dość i robią sobie z nas jaja. Troszkę mi nerwy puściły i z uprzejmym "fuck off" opuściliśmy teren placówki. Jeszcze na odchodne chłopcy rzucili nam kilka uwag w stylu " jak nie macie pieniędzy to nie przyjeżdżajcie do Indonezji" i tym podobnych. Dość prawdopodobne, że naszym zachowaniem, na przykład uwagami o wymuszaniu pieniędzy na turystach zdenerwowaliśmy strażników, ale ich zachowanie też nazbyt urocze nie było. W każdym bądź razie była to najmniej przyjemna przygoda w czasie całej naszej wędrówki po Azji.


Delikatnie mówiąc rozczarowani i zasmuceni wróciliśmy do hotelu po nasze rzeczy i zaczęliśmy się zastanawiać co dalej. Pieniędzy nie mieliśmy za wiele, a najbliższy bankomat jak się okazało znajdował się po drugiej stronie wyspy... Super, dzień rozwijał się coraz lepiej. Odebraliśmy kaucję za wynajęte rzeczy i zaczęliśmy kombinować jak wydostać się z wioski i doczołgać do bankomatu. Z pomocą przyszedł nam hotelarz. Załatwił motorki z kierowcami, którymi dotarliśmy na busik w miejscowości Bayan. Podwózka była na koszt firmy, facet zarobił na wypożyczeniu nam sprzętu, którego nie zdążyliśmy nawet użyć więc przynajmniej tak się odwdzięczył. Trafiliśmy całkiem dobrze, bo kierowca bemo własnie zbierał ludzi. Niezbyt radził sobie z angielskim, w zasadzie to ni w ząb go nie znał więc cenę biletów do Masbagik ustaliliśmy wystukując cyferki na wyświetlaczu komórki. Sposób bardzo skuteczny i uniemożliwiający nieporozumienia. Kosztowało nas to po 60 tys na głowę, tyle mieliśmy. My wraz z grupką innych pasażerów wylądowaliśmy w środku, nasze plecaki, czyjś rower i jakieś baniaki dostały miejsca widokowe na dachu pojazdu. Obsługa busa składała się z dwóch osób, kierowcy i chłopaka zwołującego ludzi na odjazd, upychającego na dachu ich bagaże i inkasującego należność. Zamiast zajmować miejsce siedzące, niemalże całą drogę stał w otwartych drzwiach bocznych, przynajmniej nie cierpiał z powodu gorąca, ale raczej bym się z nim nie zamienił. Jechaliśmy z północnej części wyspy na wschodnią, trasa wiodła nas praktycznie po linii wybrzeża, wzdłuż pustych, piaszczystych plaż i przez małe wioseczki. Jezdnia, po której się poruszaliśmy nie była zbyt szeroka, w zasadzie to dwa motorki miałyby kłopot się tam minąć, no ale była i to było jej największą zaletą.


Przejeżdżając przez miejscowość Pringgabaya zauważyliśmy bankomat, w zasadzie to był główny cel naszej podróży na obecną chwilę, po zdobyciu pieniędzy chcieliśmy dostać się na małą wysepkę, która akurat leży w pobliżu więc wyglądało wprost idealnie. Wyskoczyliśmy z busa szczęśliwi, że chociaż tyle nam się układa. Mniej szczęśliwi byliśmy odchodząc od nieczynnego urządzenia. Okolica nie sprawiała wrażenie obfitującej w takie cuda techniki jak bankomat. Na pobliskiej poczcie ze sporym trudem uzyskaliśmy informację, że najbliższy aparat tego typu oznaczany tutaj angielskim skrótem ATM znajduje się kilkanaście kilometrów na północ stąd w Labuhan Lombok. Trzeba się wracać... Złapaliśmy jakiś wypchany po brzegi busik jadący w tym kierunku. Usiłowaliśmy wyjaśnić kierowcy czego szukamy, ale coś nam nie wychodziło, po wjechaniu do miasteczka usiłowaliśmy ponownie, gość znowu nie załapał. Skonsultował się nawet z jakimiś uczennicami jadącymi w busie, ale niewiele z tego wynikło. Zniechęceni poprosiliśmy, żeby się zatrzymał i powlekliśmy się pieszo w poszukiwaniu źródła waluty. Kierowca odjechał jakieś 50 metrów po czym zawrócił i zawołał nas do środka. W centrum Labuhan skręcił w boczna ulicę i podstawił nas pod szyld z napisem ATM. Fajnie, jeszcze fajniej by było, gdyby pod szyldem znajdował się bankomat, niestety wyglądało na to, że już spory kawałek czasu temu został wymontowany. Tak więc nadal byliśmy bez zapewniających spokój ducha i szansę na opuszczenie wyspy funduszy. Z okna ostatniego busa zauważyliśmy szyld Perama, pomyśleliśmy, że może zamiast tłuc się jeszcze kilkadziesiąt kilometrów do Masbagik sprawdzimy ofertę biura podróży i spróbujemy zapłacić za bilety kartą. Trzeba się było tylko przespacerować ze dwa kilometry w sporym słońcu i z plecakami na garbach. Ostatnie 200 metrów przemaszerowaliśmy w towarzystwie bosych dzieciaków turlających przed sobą patykami opony do rowerów. Widok jak z przedwojennych zdjęć Warszawy, tylko dzieci jakieś takie skośne i w Warszawie zamiast opon używało się fajerek. Biuro okazało się miejscem dla nas zbawiennym. W końcu mogliśmy chwile odpocząć, dostaliśmy też wody i rozmówcę władającego angielskim. Na spokojnie zastanowiliśmy się co dalej. Pierwotnie chcieliśmy dotrzeć na pobliską wysepkę znajdującą się pod opieką Peramy, żeby pocieszyć się rafami. Pod wpływem wesołych przygód dnia dzisiejszego zaczęliśmy się jednak zastanawiać nad wykupem wycieczki na Komodo. Smoki z Komodo to był żelazny punkt programu i nie mieliśmy ochoty na kolejną niespodziankę prawną ze strony indonezyjskiego rządu przy próbie dostania się tam. No ale najpierw musieliśmy się skupić na zdobyciu kasy, niestety biuro nie przyjmowało kart płatniczych, więc nadal mieliśmy kłopot finansowy. Miły pan z biura zaproponował, że zorganizuje nam kogoś z motorkiem, żeby zawiózł mnie do najbliższego bankomatu. Czekała mnie przy tym kolejna epopeja, pierwszy połknął nasze karty, a potem oddał je pisząc coś w bahasa, kolejny kilka kilometrów dalej zrobił to samo, tyle że po angielsku. Przynajmniej się dowiedziałem, że nasze działające karty nie działają. Inwektywy typu "noż choroba", "motyla noga", "ja Cię trącam" i podobne im obelżywości potoczyły mi się z ust wezbraną falą...


Na szczęście w pobliżu był jeszcze jeden bankomat, pełen fatalizmu i najgorszych przeczuć wepchnąłem do niego kartę, kiedy automat poprosił o pin, z wrażenia musiałem się przytrzymać ściany. Udało się! Sukces! W końcu coś dzisiaj wyszło... Wycieczka kosztował mnie 50 tys, więc wcale niedrogo, a w końcu odzyskaliśmy płynność finansową. Po drodze zastanawiałem się co z tym Komodo i powoli przełamywałem się do pomysłu zorganizowanej wycieczki. Taki tryb turystyki w ogóle mi nie odpowiada, to niesportowo płacić za całą wyprawę z noclegami i wyżywieniem jednej osobie i o nic się nie martwić. po prostu wbrew zasadom, przynajmniej moim. Ostatecznie przekonały mnie do tego względy finansowe. Po powrocie do biura przejrzeliśmy z Żywią  aktualny przewodnik po Indonezji. Okazało się, że wizyta na komodo to nie taka prosta sprawa. Trzeba jakoś znaleźć łódź, która nas tam dostarczy, trzeba wykupić bilety do parku narodowego za 20 dolarów na osobę, trzeba do tego jeszcze wynająć przewodnika i jeszcze jakaś opłata się na pewno znajdzie.  (No na przykład osobne opłaty za aparat  fotograficzny oraz osobne za możliwość nurkowania na Komodo, które były wliczone w cenę wycieczki więc był to spory plus - Żywia) Czyli tak czy inaczej musielibyśmy wynająć jakąś wycieczkę, a przedtem dotrzeć w jakieś miejsce, z którego takie wycieczki są organizowane. W tym kontekście trzydniowa wycieczka na łodzi Peramy za trochę ponad 500 zł na osobę przestała wydawać się nam, aż tak droga. Z pewnością samodzielnie dałoby się to zrobić dużo taniej, ale naprawdę nie mieliśmy ochoty ryzykować kolejnej wtopy. Z bólem kieszeni zdecydowaliśmy się na zakup wycieczki. Pasowało nam to jeszcze z jednego powodu. Pierwszym przystankiem na trasie była wysepka, na którą zamierzaliśmy się dostać. Dogadaliśmy się, że właśnie tam będziemy się okrętować. Została jeszcze tylko kwestia dostania się na wysepkę. Trzeba było dotrzeć do portu i zorganizować dla nas łódź, wyszło nas po 300 tys rupii, ale dzięki temu wydatkowi już po niedługim czasie zgłosiło się po nas auto. Najpierw jezdnią, a potem polną dróżką po wertepach dostaliśmy się do portu. Tam zapakowano nas na niewielką łódź. Mijając hodowle perłopławów zbliżaliśmy się do niewielkiej, płaskiej wysepki zwanej w naszych notatkach Gili Kondo. (I będzie to jedno z fajniejszych miejsc w jakich przyszło nam pobyć w Indonezji, a o tym już niedługo!)


















Komentarze