Mojmir na alpejskich szlakach - Ku lodowcom. Cz I

Kolejna sobota zamajaczyła mi na horyzoncie, cóż by tu z nią począć? Może by tak kieliszek wódki i telewizja wieczorem, a kac rankiem? Perspektywa wydała mi się na tyle kusząca, że z niej nie skorzystałem. Zamiast tego spakowałem plecak i z rana ruszyłem w kierunku Chamonix. Języki lodowców spływające ze zboczy gór działały na mnie niemalże hipnotycznie podczas codziennych dojazdów do pracy. Czułbym się chory i niespełniony, gdyby nie udało mi się ich zobaczyć z bliska, a bardzo nie chciałem się czuć chory, niespełniony też nie. Nie było więc innego wyjścia, niż zaplanować sobie wyjście w kierunku lodowców. Rzut oka na mapę (taki w przenośni) wystarczył, żeby znaleźć pierwszy punkt wycieczki, reszty nie planowałem bo i po co?

Na szlaku sobie zdecyduję co dalej. Tak więc musiałem się dostać pod parking leżący przed wjazdem do tunelu biegnącego pod Mont Blanc, to od niego zaczynał się szlak mający doprowadzić mnie do punktu widokowego na język lodowca zwany Glacier des Bossons. Kolega miał mnie podrzucić pod sam wlot do tunelu, niestety korek na drodze pokrzyżował te plany i musiałem na parking dymać z buta. Nikt nie mówił, że będzie lekko... Na szczęście plecak mi jeszcze nie ciążył, a cel dodawał energii. Do parkingu dotarłem szybciej niż kierowcy aut wlokący się w korku. Stamtąd trzeba było tylko przejść linowy most nad wezbranym potokiem i skierować się do Chalet le Cerro. Od tego miejsca w jakieś 15 minut byłem przy pierwszym punkcie widokowym, Dotarłem tam uradowany, zerknąłem na kawałek lodowca wystający zza pobliskich krzaków i uznałem, że jest do bani. Znaczy punkt widokowy nie lodowiec. Trochę wyżej był kolejny punkt widokowy, taki z barierką, ławeczką i widokiem równie nędznym co poprzedni. Przecież nie przyszedłem tutaj, żeby się takim ochłapem zadowolić, pora było przejść na właściwszy mi tryb zwiedzania czyli "zejdź ze szlaku, na pewno jakoś sobie poradzisz". Plecak wylądował w krzakach przykryty wiązką chrustu, a ja ruszyłem na poszukiwania dogodniejszego punktu obserwacyjnego. Trzeba było wspinać się dość stromo pod górę, na początku nie było tak źle, bo nie brakowało wydeptanych ścieżek. Potem jakoś się pokończyły i musiałem już samodzielnie szukać sobie trasy pomiędzy drzewami, zwalonymi drzewami i skałkami. Im wyżej tym stromiej oczywiście. W końcu uznałem, że jestem na wysokości lodowca, trzeba było jeszcze wyleźć z lasu, żeby go zobaczyć. No a jak już wyszedłem to przecież dotknąć też by było fajnie...



Teraz już trzeba było się pomęczyć, miejscami wspinać, miejscami iść trawersem po zboczu skały, ale w końcu się udało! Pierwsze bryły lodu pojawiły mi się w zasięgu dłoni. Znajdowałem się dość blisko stromo opadającego czoła lodowca, ekspertem to ja nie jestem, ale na ile się znam na fizyce to jak coś spada to zazwyczaj leci w dół. Odważnie założyłem, że w wypadku ukruszonych kawałków lodowca będzie podobnie, ergo.... trzeba poszukać sobie innego miejsca i to najlepiej zaraz. Wspiąłem się wyżej docierając do fragmentu lodowca położonego na mniej więcej poziomej powierzchni. W dodatku nadzwyczaj malowniczego fragmentu lodowca składającego się ze spiętrzonych fragmentów gęsto poprzecinanych szczelinami lodowcowymi. Takie miejsca, zdaje się, nazywane są serakami i również nie słyną ze stabilności. Miałem wielką ochotę wejść na lodowiec, ale na pewno nie tutaj. Na powierzchnię lodowca dostałem się jeszcze wyżej. Udało mi się znaleźć fragment z szerokimi, jako tako płaskimi powierzchniami i niezbyt częstymi szczelinami lodowcowymi. Takie szczeliny stanowią spore zagorzenie, ale głównie zimą kiedy ich nie widać spod zasp śniegu. Idzie sobie człowiek szczęśliwie po lodowcu, a potem nagle znika. Następnie jego trupa znajdują naukowcy i dają mu na imię Ötzi, Teraz w środku lata wszystkie były doskonale widoczne. Przespacerowałem się kawałek po nieszczególnie śliskim lodzie, zdjęcie sobie zrobiłem, wodami fluwioglacjalnymi (spływającymi z lodowca, też nie wiedziałem, że tak dziwnie się nazywają, ale doczytałem tworząc ten wpis) sobie gębę przymroziłem i można było wracać.



Tak naprawdę trudniejsze było dotarcie i odejście od lodowca niż poruszanie się po nim, a to za sprawą moren bocznych, to jest usypisk luźnych kamieni wyrwanych i przytransportowanych tu przez lodowiec i częściowo do niego przylepionych, niedających stabilnego podparcia stopie. Między drobnymi kamieniami znajdowały się również spore głazy, którym nie było trzeba wiele, aby się osunąć w kierunku nierozważnego wędrowca, dlatego rozważnie omijałem je szerokim łukiem. Jakoś udało mi się dotrzeć na stabilne podłoże w stanie zbliżonym do wyjściowego, całkiem spore osiągnięcie moim skromnym zdaniem. Było przed południem więc spokojnie skierowałem się w dół, żeby zabrać plecak i pomyśleć co dalej. Jakoś tak jest, że wspinanie się zawsze idzie łatwiej niż schodzenie, tym razem było podobnie. Trochę musiałem kluczyć, żeby znaleźć w miarę bezpieczne zejścia, trochę się trzeba było wspinać, tyle że w dół, znaczy zspinać? Potem trzeba było poprzedzierać się przez krzaki kiedy już do nich dotarłem i już prawie byłem przy plecaku. Grzecznie na mnie czekał tam gdzie go zostawiłem. Już razem zeszliśmy z powrotem do parkingu pod tunelem i stamtąd skierowaliśmy się do Montenvers Mer de Glace. Przed chwilą schodziłem z górki, a teraz musiałem się piąć na kolejną. Przyznam, że nawet sporo ludzi mijałem na szlaku, ale jakoś tak wszyscy schodzili lub zbiegali z góry, w przeciwnym kierunku poruszałem się tylko ja, mój plecak i jakiś starszy pan. Mozolna wspinaczka w górę jak zwykle ani nie była ciekawa, ani przyjemna, była natomiast długa. Pomimo tego do Chalet du Plan de l'Aiguille (restauracja znajdująca się na końcu podejścia pod górę, od której odbijał szlak trawersem) dotarłem w nadzwyczaj dobrym stanie. Zrobiłem sobie tam postój obiadowy, a konkretnie na ławeczce poza obrębem restauracji, a blisko wodopoju. Przyjemnie było sobie tak siedzieć na wysokości około 2217 m.n.p.m.  spokojnie rzuć gumowate żarcie spoglądając przy tym na odległe Chamonix i góry znajdujące się po drugiej stronie miasta. Po obiedzie szło już łatwo, miałem przed sobą kawał szlaku biegnącego po zboczach gór na mniej więcej tej samej wysokości. Walorów estetycznych to mu nie brakowało, a byłoby jeszcze lepiej, gdyby nie chmury zakrywające szczyty, pod którymi przebiegał. Na tej trasie było już dość tłoczno, całe rodziny i pojedynczy turyści w każdym wieku mknęli w obydwu kierunkach. Szlak biegł w końcu pomiędzy dwoma stacjami kolejek linowych, z jednej strony można sobie wjechać, przespacerować się po lekkiej trasie, zjechać z drugiej strony i wizyta w górach zaliczona. Ja nie zamierzałem nigdzie zjeżdżać, maszerując po szlaku rozglądałem się wstępnie za jakimś miejscem noclegowym, jakiś wygodny kamyczek by się nawet znalazł, ale miałem jeszcze kawał czasu do zmierzchu i niezły zapas energii. To drugie dość mocno mnie dziwiło, spodziewałem się większych ubytków sił witalnych po dzisiejszej trasie.


W pewnym momencie marszu do moich uszu dobiegł odgłos dzwonków, a po chwili na szlaku pojawiło się stado kóz spacerujących sobie obok turystów. Zwierzątka były bardzo spokojne i ufne, pozwalały się dotykać dzieciom i nic sobie nie robiły z towarzystwa ludzi. Najwidoczniej nazbyt opaleni przybysze spoza Europy rzadko zaglądają w te góry i jeszcze nie zdążyli stadka ubogacić kulturowo lub skonsumować na inny sposób. Skoro jesteśmy już przy temacie zwierząt, to bardzo niewiele ich tutaj w górach widziałem, czasem norka świstaków się znalazła, czasem jakiś ptak przeleciał, a poza tym nic. Kozy były jedynymi zwierzętami hodowlanymi jakie widziałem, a nadmiar turystów pewnie wypłoszył wszystko co żyje z okolic szlaku.
Koło 18-tej na ścieżce było już praktycznie pusto, a ja znajdowałem się całkiem blisko jutrzejszego celu, w zasadzie to już widziałem Grand Hotel du Montenvers, od którego zamierzałem jutro stratować na lodowiec. Już bez wielkich nadziei zerkałem dookoła szukając odpowiedniego noclegu kiedy w końcu wypatrzyłem chatkę jakieś 30 metrów poniżej szlaku. To było to! Dach nad głową w razie ulewy i dostatecznie daleko od trasy, żeby mnie nikt nie nadepnął. Czego więcej chcieć od życia? No dobra.... Sporo by można wymieniać, ale na tą konkretną chwile wystarczył mi do szczęścia zwyczajny dach nad głową. Chatka była mocno zrujnowana, jedna z bocznych ścian całkowicie zawalona, drewniany sufit zarwany i zwisający ukosem z drugiej ściany, do tego jakieś poniszczone meble i kawałek drewnianej podłogi. Wewnątrz znalazłem kilka zużytych kartuszy na gaz do kuchenek turystycznych, znaczy nie ja pierwszy wpadłem na pomysł, żeby tu nocować. Zrzuciłem plecak i poszedłem sobie trochę wyżej na skrawek płaskiego terenu, żeby poczekać na zachód słońca nad górami, liczyłem na jakieś spektakularne ujęcia, promienie podświetlające chmury przez przerwy pomiędzy szczytami czy coś w tym stylu. Nie doczekałem się, ale leżąc sobie na trawce uznałem, że w zasadzie po co mam spać w ruinie skoro mogę tutaj? W razie deszczu, dobiegnę pod dach w minutę, więc w zasadzie nie muszę się stąd ruszać. Przyniosłem sobie tylko śpiwór i przeciwdeszczowy pokrowiec na niego, obok głowy ułożyłem czołówkę na wszelki wypadek, a następnie zapadłem w błogi, oczekiwany i zasłużony sen na wysokości około 2000 m.n.p.m.....











































































Komentarze